Za Mistrzem z Nazaretu

Za Mistrzem z Nazaretu

Rozpoczynamy Wielki Tydzień wspomnieniem pełnego chwały wjazdu Chrystusa do Jerozolimy. Tym triumfalnym wjazdem do Świętego Miasta Jezus zwieńczył swą krótką, bo tylko trzyletnią, ale jakże intensywną działalność publiczną.

Jezus opuszcza Betanię, gościnny dom swoich przyjaciół – Marii, Marty i Łazarza. Wjeżdża na osiołku otoczony gromadą swoich uczniów i tłumem gapiów. Zgotowali Mu oni prawdziwie „królewskie” przyjęcie.

Jezus był dla nich w tym momencie królem, panem, idolem…

Jezus przybywając do Jerozolimy dzielił drogę z wielkim tłumem, lecz wiemy, jak szybko drogi Jezusa i Jego wielu głoś­nych zwolenników się rozejdą.

Kościół zaraz po przypomnieniu nam pełnego radości momen­tu powitania prowadzi nas pod krzyż. Słuchaliśmy z uwagą Ewan­gelii Pańskiej: tu także jest tłum… tu także rozlegają się okrzy­ki…, ale jakże inne. Okrzyk zwycięstwa urywa się, aby zrobić szybko miejsce okrzykowi oskarżenia…

Dzisiaj mamy przed naszymi oczyma jakby dwa obrazy Chrystusa. Jeden to obraz Chrystusa triumfującego. Jezus silny potęgą swoich wyznawców, Chrystus Pan i król.

Jest też inny obraz Chrystusa: Jezus odepchnięty, osamotniony, bezsilny, cierpiący…

W tłumie – tym z Niedzieli Palmowej i w tym z Wielkiego Piątku – stoimy także i my. Raz – mocni wiarą, z niezachwianą wolą czynienia dobra, oczekujący chwały.

Innym razem – niewier­ni, wykrzykujemy pod krzyżem nasze bluźnierstwa. Wraz z tłu­mem towarzyszymy Jezusowi aż do ostatniego momentu. Jak Piotr trzykrotnie zapieramy się jakichkolwiek związków z Osądzo­nym. Jak Weronika i Cyrenejczyk próbujemy gestem dobroci oka­zanej Mistrzowi z Nazaretu zaprotestować przeciwko przemocy. Niewielu z nas ma jednak odwagę stanąć z Maryją i Janem pod krzyżem. Krzyż jest rzeczywistością, o której chcielibyśmy zapom­nieć. Jest znakiem, który nas przeraża. Jest zaprzeczeniem miłoś­ci własnej. Jest znakiem całkowitej ofiary.

Jednak im bardziej będziemy zjed­noczeni z Chrystusem ukrzyżowanym, tym bliżej będziemy Chrystusa zwyciężającego.

Wydaje się to paradoksem. Jest jednak prawdą. Bóg bowiem zwycięża poprzez słabość. Pozostaje wierny mimo naszych zdrad. Prowadzi swe dzieło zbawienia. Chrystus umierający na drzewie krzyża, wbrew naszym obawom, nie przestaje być jedynym dawcą prawdziwego życia.

Życie ludzkie nie jest wolne od cierpień, chorób, przegranych… różne przejawy cierpienia spotykamy niemal codziennie. Nie jest jednak łatwo spotkać kogoś, kto godziłby się na cierpienie. Boimy się go, za wszelką cenę, staramy się go uniknąć. Świadomie bądź nie -wydajemy walkę wszystkiemu, co może zakłócić nasze doczesne szczęście. I tak być powinno. Jako chrześcijanie mamy obowiązek unikać cierpień, leczyć rany, zapobiegać nieszczęściom. Pozostaje jednak faktem, że nie wszystko zależy od nas. Nasze ludzkie siły są zbyt słabe. Istnieje cierpienie, któremu nie możemy zapobiec.

Zostaje zbyt wielu ludzi, którym nie możemy pomóc. Pojawia się krzyż, który wydaje się nam nie do uniesienia…

Życie Jezusa nie było wolne od cierpienia i lęku. Słyszeliśmy przed chwilą, że Jego ostatnie godziny to trwoga konania i pełna świadomość tego, co Go czeka. Jezus zstąpił na ziemię, aby nas uwolnić od grzechu i otworzyć drogę do Ojca i Jego łaski. Jezus przyjmuje cierpienie dobrowolnie. Motywem jego wyboru jest miłość. Przyzwyczailiśmy się wiele rzeczy, sytuacji, a nawet i problemów oceniać w katego­riach zwycięstwa lub przegranej i jest nam bardzo trudno tę prawdę przyjąć.

„Jezus Męką pokazał, jak bardzo zależy Mu na człowieku i jak niewymownie cierpi, gdy ktoś szuka szczęścia na drogach samozbawienia. Pójdźmy za Mistrzem z Nazaretu. AMEN.